French flag English spanish flag

Dziennik patriotów katolickich
dla reformy monetarnej Kredytu Społecznego

Bitwa pod Grunwaldem. 600 rocznica

w dniu sobota, 01 maj 2010.

15 lipca 1410 r. Polacy stoczyli jedną z naj­większych bitew w dziejach rycerskiej Europy. W historii Polski zwycięstwo pod Grunwaldem jest uznawane za największy sukces polskiego oręża. Było to zwycięstwo nad Zakonem Krzyżackim, który został sprowadzony do Polski w 1226 r. przez księcia mazowieckiego Konrada. Konrad Mazo­wiecki nadał im w posiadanie Ziemię Dobrzyńską. W ten sposób Niemcy zamieszkali na polskich ziemiach. Krzyżacy przez trzysta lat swoją ekspan­sję kierowali przeciwko Polsce, sprowadzając osadników z Niemiec na wybrzeże Bałtyku i two­rząc tam bardzo silne państwo. Zagroziło to sa­memu bytowi Polski. Wciąż dochodziło do wojen i konfliktów z Krzyżakami. W 1343 r. Kazimierz Wielki zawarł z nimi w Kaliszu pokój, który dotrwał do 1409 r., kiedy to wybuchła wojna polsko-krzy­żacka. Jej kulminacją stała się bitwa pod Grunwal­dem. W tym roku obchodzimy 600 rocznicę tego wielkiego zwycięstwa.

40-tysięcznymi wojskami polskimi dowodził król Władysław Jagiełło. 32-tysięczne siły Zakonu Krzyżackiego były złożone z Niemców oraz ochot­ników i najemników z Europy Zachodniej. Dowodził nimi wielki mistrz krzyżacki Ulrich von Jungingen.

Wielki polski pisarz Henryk Sienkiewicz (1846-1916) opisał ten okres w jednej z najlepszych swoich powieści pt. „Krzyżacy". Powieść kończy się opisem bitwy pod Grunwaldem, którego frag­menty przytaczamy poniżej.

Henryk Sienkiewicz

Nad ranem wichura nie tylko nie ustała, ale wzmogła się do tego stopnia, że niepodobna było rozpiąć namiotu, w którym król zwykł był od po­czątku wyprawy słuchać codziennie trzech mszy świętych. Przybiegł wreszcie Witold z prośbami i błaganiem, aby nabożeństwo do stosowniejszej pory w zaciszach leśnych odłożyć i nie wstrzymy­wać pochodu. Jakoż stało się zadość jego życze­niu, bo i nie mogło być inaczej.

O wschodzie słońca ruszyły wojska ławą, a za nimi nieprzejrzany tabor wozów. Po godzinie po­chodu wiatr uciszył się nieco, tak że można było rozwinąć chorągwie. I wówczas pola, jak okiem sięgnąć, pokryły się niby kwieciem stubarwnym. Żadne oko nie mogło objąć zastępów i tego lasu rozmaitych znaków, pod którymi pułki posuwały się naprzód. Szła więc ziemia krakowska pod czer­woną chorągwią z białym orłem w koronie, była zaś to chorągiew naczelna całego Królestwa, wielki znak dla wszystkich wojsk. Niósł ją Marcin z Wrocimowic, herbu Półkozy, rycerz potężny i w świecie sławny. Za nim szły hufce nadworne, jeden mając nad sobą podwójny krzyż litewski, drugi pod Pogonią. Zaś pod znakiem św. Jerzego ciągnął potężny zastęp najemników i ochotników zagra­nicznych, przeważnie z Czechów i Morawców zło­żony. Tych wielu stanęło na tę wojnę, bo i cała czterdziesta dziewiąta chorągiew była wyłącznie z nich złożona. Lud to był, zwłaszcza w piechocie, która ciągnęła za kopijnikami, dziki, niesforny, ale do bitwy tak zaprawny, a w spotkaniu tak zaciekły, iż wszelkie inne piechoty, gdy się o nich otarły, odskakiwały co prędzej jako pies od jeża. Berdy­sze, kosy, topory, a szczególnie żelazne cepy sta­nowiły ich broń, którą władali wprost strasznie. Najmowali się oni każdemu, kto ich płacił, albo­wiem żywiołem ich jedynym była wojna, grabież i rzeź.

W pobok Morawców i Czechów szło pod swymi znakami szesnaście chorągwi ziem polskich, w tych jedna przemyska, jedna lwowska i jedna ha­licka, i trzy podolskie, a za nimi piechoty tychże ziem, przeważnie zbrojne w rohatyny i w kosy. Książęta mazowieccy Janusz i Ziemowit wiedli chorągwie dwudziestą pierwszą, drugą i trzecią. Tuż szły biskupie, a potem pańskie w liczbie dwu­dziestu dwóch. Więc Jaśka z Tarnowa, Jędrka z Tęczyna, Spytka Leliwy i Krzona z Ostrowa, i Mi­kołaja z Michałowa, i Zbigniewa z Brzezia, i Krzona z Kozichgłów, i Kuby na Koniecpolu, i Jaśka Li­gęzy, i Kmity, i Zakliki, a oprócz nich rodowa Gry­fitów i Bobowskich, i Koźlich Rogów, i różnych innych, którzy w bitwach zbierali się pod wspólnym herbowym godłem i wspólnie wykrzykiwali „zawo­łanie".

I tak rozkwitła pod nimi ziemia, jak rozkwitają łąki na wiosnę. Szła fala koni, fala ludzi, nad nimi las kopij i z barwnymi „płachetkami" na kształt drobniejszych kwiatów, a z tyłu, w obłokach ku­rzawy, miejskie i kmiece piechoty. Wiedzieli, że ku bitwie straszliwej idą, ale wiedzieli, że „trzeba", więc szli z ochotnym sercem.

Na prawym zaś skrzydle płynęły Witoldowe watahy, pod chorągwiami różnej barwy, ale z jed­nakim wyobrażeniem litewskiej Pogoni. Żaden wzrok nie mógł objąć wszystkich zastępów, cią­gnęły się one bowiem wśród pól i lasów na szero­kość przeszło mili niemieckiej.

Przed południem przyszedłszy wojska w po­bliże wsi Logdau i Tannenberga, zatrzymały się na krawędzi lasu. Miejsce zdało się dobre na spoczy­nek i zabezpieczone od wszelkiej niespodzianej napaści, gdyż z lewej strony oblewała je łacha Jeziora Dąbrowskiego, z prawej zaś jezioro Lubeń, przed wojskami zaś otwierała się szeroka na milę przestrzeń pola. W środku owej przestrzeni, wzno­szącej się ku zachodowi łagodnie w górę, zieleniły się łęgi Grunwaldu, a nieco w dali szarzały sło­miane dachy i puste, smutne ugory Tannenberga. Nieprzyjaciela, który by spuszczał się ku lasom z wyniosłości, łatwo było dostrzec, ale nie spodzie­wano się, aby mógł prędzej niż nazajutrz nastąpić. Zatrzymały się też tu wojska tylko na postój, że jednak biegły w rzeczach wojny Zyndram z Masz­kowic nawet w pochodzie przestrzegał bojowego porządku, więc stanęły tak, aby w każdej chwili mogły być do sprawy gotowe. Z rozkazu wodza wysłano wnet na lekkich a ścigłych koniach goń­ców hen, przed się, w stronę Grunwaldu i Tannen­berga i dalej, aby zbadali okolicę, a tymczasem dla łaknącego nabożeństwa króla ustawiono na wyso­kim brzegu jeziora Lubeń namiot kapliczny, aby mógł zwykłych mszy wysłuchać.

Jagiełło, Witold, książęta mazowieccy i rada wojenna udali się do namiotu. Przed nim zaś zgromadziło się przedniejsze rycerstwo, już to dlatego, aby polecić się Bogu przed dniem sta­nowczym, już aby na króla popatrzeć. I widziano go, jak szedł w szarej obozowej szacie, z twarzą poważną, na której osiadła wyraźnie ciężka troska. Lata mało zmieniły jego postać i nie pokryły mu zmarszczkami oblicz ani nie ubieliły mu włosów, które i teraz zakładał tak samo prędkim ruchem za uszy, jak wówczas, gdy Zbyszko widział go po raz pierwszy w Krakowie. Ale szedł jakby pochylony pod brzemieniem strasznej odpowie­dzialności, która ciążyła na jego ramionach, jak gdyby pogrążon w wielkim smutku. W wojsku mó­wiono sobie, że król Jagiełło wzdrygał się przed wojną, zwłaszcza z ludźmi, którzy na płaszczach i chorągwiach krzyż nosili, i z całej duszy pragnął pokoju. Próżno mu panowie polscy, a nawet po­średnicy węgierscy, Ścibor i Gara, wystawiali py­chę i dufność krzyżacką, którą przepełnion mistrz Ulryk gotów był cały świat wyzwać do boju; próżno mu jego własny wysłannik Piotr Korzbóg przysięgał na Krzyż Pański i na swoje ryby herbowe, że Za­kon ani chce słyszeć o pokoju i że jedynego kom­tura gniewskiego, hrabiego von Wende, który do pokoju nakłaniał, inni obrzucili szyderstwy i obe­lgami – on jeszcze miał nadzieję, że nieprzyjaciel uzna słuszność jego żądań, pożałuje krwi ludzkiej i sprawiedliwym układem straszliwą waśń zakończy.

Więc i teraz poszedł się modlić do kaplicy, gdyż prostą a dobrotliwą duszę jego dręczył ogromny niepokój. Nawiedzał już ongi Jagiełło ogniem i żelazem ziemie krzyżackie, ale czynił to jako pogański książę litewski, lecz teraz, gdy jako król polski i chrześcijanin ujrzał płonące sioła, zgliszcza, krew i łzy, ogarnęła go bojaźń gniewu Bożego, zwłaszcza że to był dopiero początek wojny. Gdyby choć na tym poprzestać! Ale oto dziś, jutro zetrą się narody i ziemia rozmięknie od krwi. Jużci, nieprawy jest ten nieprzyjaciel, ale jednak krzyże na płaszczach nosi i bronią go tak wielkie i święte relikwie, że myśl cofa się przed nimi przerażona. W całym wojsku myślano prze­cież o nich z obawą i nie grotów, nie mieczów, nie toporów, ale tych świętych szczątków obawiali się głównie Polacy. „Jakoże nam będzie na mistrza ramię podnosić – mówili nie znający trwogi rycerze – gdy na pancerzu u niego relikwiarz, a w nim i kości święte, i drzewo krzyża Zbawiciela!" Witold gorzał wprawdzie wojną, pchał do niej i spieszył się do bitwy, lecz pobożne serce króla truchlało po prostu na wspomnienie tych mocy niebieskich, którymi Zakon osłaniał swą nieprawość.

*   *   *

Bitwa miała lada chwila rozciągnąć się i rozpa­lić na całej linii, więc polskie chorągwie poczęły śpiewać starą bojową pieśń św. Wojciecha. Sto tysięcy pokrytych żelazem głów i sto tysięcy par oczu podniosło się ku niebu, z ze stu tysięcy piersi wyszedł jeden olbrzymi głos do grzmotu niebie­skiego podobny:

Bogurodzica, dziewica,

Bogiem sławiena Maryja!

Twego syna gospodzina,

Matko zwolena, Maryja,

Zyszczy nam, spuści nam…

Kiryjelejzon!…

I wraz moc zstąpiła w ich kości, a serca stały się na śmierć gotowe. Była zaś taka niezmierna zwycięska siła w tych głosach i w tej pieśni, jakby naprawdę grzmoty poczęły się roztaczać po niebie. Zadrżały kopie w rękach rycerzy, zadrżały chorą­gwie i chorągiewki, zadrżało powietrze, zakolebały się gałęzie w boru, a zbudzone echa leśne jęły odzywać się w głębinach i wołać, i jakby powtarzać jeziorom i łęgom, i całej ziemi jak długa i szeroka:

Zyszczy nam, spuści nam,

Kiryjelejzon!…

A oni śpiewali dalej:

Twego dziela krzciciela, bożycze,

Usłysz głosy, napełń myśli człowiecze,

Słysz modlitwę, jąż nosimy,

A dać raczy, jegoż prosimy,

A na świecie zbożny pobyt,

Po żywocie rajski przebyt,

Kiryjelejzon!…

Echo powtórzyło w odpowiedzi: „Kiryjelej­zooon!" – a tymczasem na prawym skrzydle wrzała już bitwa zacięta i zbliżała się ku środkowi coraz bardziej.

Łoskot, kwik koni, krzyki okropne mężów mie­szały się z pieśnią. Ale chwilami krzyki cichły, jakby tym tam ludziom zabrakło tchu, i w jednej z takich przerw raz jeszcze można było dosłyszeć grzmiące głosy:

Adamie, ty Boży kmieciu,

Ty siedzisz u Boga w wiecu,

Domieściż twe dzieci,

Gdzie królują anieli!

Tam radość,

Tam miłość,

Tam widzenie Twórca, anielskie, bez końca…

Kiryjelejzon!…

I znów runęło echo po boru: „Kiryjelejzooon!". Krzyki na prawym skrzydle wzmogły się jeszcze, lecz nikt nie mógł ni widzieć, ni rozeznać, co się tam dzieje, albowiem mistrz Ulryk, który patrzył z góry na bitwę, stoczył w tej chwili pod wodzą Lich­tensteina dwadzieścia chorągwi na Polaków.

A zaś do polskiego hufca „czelnego", w którym stali najprzedniejsi rycerze, przypadł jak grom Zyn­dram z Maszkowic i ukazawszy ostrzem zbliżającą się chmurę Niemców zakrzyknął tak donośnie, że aż konie poprzysiadały w pierwszym szeregu na zadach:

– W nich! Bij!

Więc rycerze pochyliwszy się na karki końskie i wyciągnąwszy przed się włócznie ruszyli.

Henryk Sienkiewicz

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com