French flag English spanish flag

Dziennik patriotów katolickich
dla reformy monetarnej Kredytu Społecznego

Święty brat André od św. Józefa

w dniu piątek, 01 październik 2010.

Papież Benedykt XVI oświadczył 19 lutego 2010 r., że błogosławiony br. André Bessette (1845-1937) będzie kanonizowany 17 października w Rzymie, wraz z pięcioma innymi błogosławio­nymi (m.in. ks. Stanisław Sołtys z Kazimierza, apostoł Eucharystii; Maria od Krzyża MacKillop, pierwsza święta z Australii). Będzie więc pierw­szym świętym z Quebeku. Pierwszą świętą z Ka­nady jest Marguerite d'Youville (1701-1771), zało­życielka zakonu sióstr Szarytek w Montrealu. Brat André był niewątpliwie najpopularniejszym czło­wiekiem swego czasu w prowincji Quebec. Cią­gnęły do niego tłumy pielgrzymów, z których przy­najmniej jeden dziennie był uzdrowiony. Brat André otrzymywał rocznie 29 tys. listów. Na jego pogrzeb przybyło milion osób. Życie tego skromnego sługi Bożego przedstawił:

Brat Andre Marie

W mieście Montreal, w prowincji Quebec, w Ka­nadzie, na wzgórzu zwanym Mount Royal stoi gmach o zadziwiających proporcjach. Wysoki na 110 metrów, jest wyższy od katedry św. Patryka w Nowym Jorku i katedry Notre Dame w Paryżu. Krzyż zwieńczający jego dach jest widziany z odle­głości wielu mil, wskazując drogę milionom piel­grzymów przybywających tu każdego roku.

To Oratorium św. Józefa wzniesione ku czci tego, który jest ojcem Świętej Rodziny i patronem Uniwersalnego Kościoła. Na pytanie: „Kto wybudo­wał ten wspaniały gmach?", Kanadyjczycy odpowia­dają: „Brat Andre", choć jego imienia nie ma w żadnym z oficjalnych rejestrów. On był tylko portierem w college'u [czytaj: koledżu] kongregacji. Nie był więc księdzem, nie mógł ani odprawiać Mszy św., ani głosić kazań. Pisania i czytania na­uczył się dopiero w wieku 25 lat. W jaki więc spo­sób ten skromny braciszek jest czczony jako święty, który wzniósł to wspaniale Oratorium? Od­powiedź na to pytanie znajdziecie Państwo poni­żej.

Wczesne lata

Alfred Bessette urodził się 9 sierpnia 1845 r. jako ósme z dwanaściorga dzieci Isaaka i Klotyldy Bessettów, rolników, zagorzałych katolików, wycho­wujących swoje dzieci w duchu modlitwy i pracy.

Alfred od urodzenia był chorym dzieckiem, tak chorym, że ojciec ochrzcił go zaraz po urodzeniu. Mimo braku zdrowia przez całe życie, dożył on 91 lat. Jako dziecko był szczęśliwy. Miał kochających rodziców i odwzajemniał ich miłość. Ale sielanka trwała krótko. Gdy miał 6 lat, wydarzyła się trage­dia – jego ojciec zmarł przygnieciony przez drzewo. Cztery lata później, matka, zmagająca się z gruźlicą, zmuszona była oddać dzieci do adopcji, za wyjątkiem chorowitego Alfreda, z którym prze­prowadziła się do swojej siostry, do St. Cesaire. Jej choroba postępowała. Czując zbliżający się koniec zebrawszy dzieci wokół siebie rzekła:

„Moje kochane maleństwa, mija już sześć lat, jak tato od nas odszedł do Nieba. Wkrótce Bóg przyjdzie po mnie. Módlcie się za mnie. Nie zapomnijcie grobu waszego ojca. Moje ciało spocznie obok niego. Będę nad wami czuwać".

Po latach Alfred powie: „Rzadko modliłem się za nią, ale bardzo często modliłem się do niej".

12-letni Alfred zaczął pracować na farmie. Ale praca na roli okazała się zbyt ciężka dla wątłego chłopca. Wtedy wuj Alfreda zadecydował, że jego podopieczny zastanie szewcem. Ale i to nie wy­szło. Ta scena powtarzała się wiele razy. Alfred na­jął się do pracy, pracował ze wszystkich sił, ale słabe zdrowie zmuszało go do rezygnacji. Tyle o jego fizycznej młodości. Pozwólcie mi teraz powie­dzieć o jego sile, jako zadziwiającej świętości.

Ojciec Andre Provencal

Jego siostra powiedziała do ojca Henri Berge­rona: „Gdybyś znał mojego brata w młodości! Każdej niedzieli, większą część popołudnia spę­dzał w kościele". Niedziela była prawdopodob­nie jedynym dniem, kiedy Alfred nie miał zajęć. To był jedyny czas, kiedy mógł się ba­wić z dziećmi. Zamiast tego, „większą część popołu­dnia spędzał w kościele". W tym czasie spo­tkał księdza Andre Provencala, proboszcza w St. Cesaire, który został opiekunem przyszłego świę­tego. Ojciec Provencal przygotował Alfreda do Pierwszej Komunii św., wzbudził w nim miłość do św. Józefa i wreszcie naprowadził go na drogę reli­gijnego powołania.

Już od wczesnej młodości br. Andre odprawiał pokutę. Pani Timothee Nadeau, jego ciotka, często zabierała mu narzędzia umartwiania w obawie o jego zdrowie: skórzany pas nabijamy gwoździami, którym Alfred się opasywał, metalowy łańcuch. Al­fred był posłusznym dzieckiem. Kiedy ciotka zabra­niała mu jakiejś pokuty, on jej słuchał, ale zaraz wy­najdował sobie inną – sypiał na podłodze. Ktoś może pomyśleć, że to były tylko dziecinne wybryki, które by minęły w miarę dorastania, ale on pokuto­wał przez całe życie. I dużo się modlił. Klę­czał go­dzinami przed Najświętszym Sakramentem. W tym to okresie zaczęły się jego długie rozmowy ze św. Józefem.

Wyjazd do Stanów Zjednoczonych i powrót

Kiedy ukończył 18 lat, Alfred, myśląc, że łagod­niejszy klimat i lepsza praca będą korzystne dla jego zdrowia, w 1863 r. wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Osiedlił się w Connecticut, imał się w różnych miastach, łącznie z Hartford, różnych prac, mniej płatnych, ale lżejszych i dużo się mo­dlił. Pewnego dnia, pracując w polu, zmęczony przy­stanął, oparł się o grabie i zapytał św. Józefa, gdzie umrze. I w tym momencie, jak w żywym śnie, zobaczył duży, kamienny budynek z krzyżem na da­chu. Nigdy tego budynku nie widział. W wizji zo­baczył wyraźnie jego wielkość, proporcje, kolor, okna. Odniósł wrażenie, że to barak. Lata później rzeczywistość potwierdziła tę wizję. Alfred został portierem w College'u Notre Dame przy ulicy Cote-des-Neiges. I umarł tam w mistycznym sensie, kiedy ksiądz, stojąc nad nim powiedział: „Alfredzie Bessette, od tej chwili nazywasz się brat Andre". Al­fred Bessette przywdział czarny, zakonny habit i narodził się zakonnik kongregacji Świętego Krzyża – brat Andre.

Ale wróćmy do Alfreda. Po trzech latach pobytu w Stanach Zjednoczonych, powrócił do swojego kraju. Wedle światowych standardów – waga­bunda, nieudacznik. A Alfred stał się świadom, że świat nie ma mu nic do zaoferowania, odciąga go tylko od Boga. Choć wciąż nie miał planów co do swej religijnej przyszłości, wiedział, że musi porzu­cić ziemskie sprawy, aby się zjednoczyć ze swoim Ukochanym.

Jego modlitwy i błagania zostały wysłuchane. Wkrótce po przyjeździe do Kanady spotkał się z oj­cem Provencalem. Jego ciepła, ojcowska ręka, która zaprowadziła niegdyś Alfreda do św. Józefa, zaprowadziła go teraz do jego powołania. Nie mu­siał iść daleko. Naprzeciw kościoła parafialnego o. Provencala była nowa szkoła, której 80 uczniów było kształconych przez sześciu braci z kongrega­cji Świętego Krzyża.

Akceptacja i śluby zakonne

Spotkanie z sześcioma braćmi wywarło na Alfre­dzie wrażenie. Każdy z nich w czarnym habi­cie z rzymskim kołnierzem, pasem i medalionem św. Józefa, ich męska postawa i oddanie przycią­gały Alfreda. Czuł się jednak nieswojo. Oni byli wy­kształceni, prowadzili szkołę, tylko ich sześciu, z osiemdziesięcioma uczniami. A on był analfabetą. Wkrótce o. Provencal uspokoił go. Zgromadzenie potrzebowało dozorców i pracowników fizycznych. Alfred natychmiast polubił swoją przyszłą rolę. Ale bracia podeszli do nowego pracownika z rezerwą. Czy ten mały, kruchy człowiek sprosta rygorowi za­konnego życia? Czy jego widoczna pobożność zni­weluje jego braki fizyczne? Brak entuzjazmu ze strony braci nie zniechęcił Alfreda. Swoim zwycza­jem zdał się na Opatrzność Bożą i modlił się. W 1870 r. wstąpił do kongregacji. Został zaakcepto­wany jako nowicjusz i przywdział habit zakonny. Jego przełożony o. Gastineau, otrzymał list od o. Provencala, który napisał: „Przysyłam do waszej kongregacji świętego".

Brat Andre był dobrym nowicjuszem, lubianym przez swoich przełożonych i współbraci. Nauczył się czytać i pisać. Nauczył się na pamięć całych ustępów Biblii i wielu religijnych książek. Ale jego zdrowie pozostawiało wiele do życzenia. Był tak słaby, że nie pozwalano mu złożyć tymczasowych ślubów zakonnych. Mówiono nawet o zwolnieniu go z zakonu. Tymczasem do college'u przybył z wi­zytą ks. bp Bourget, biskup Montrealu. Zdespero­wany br. Andre przełamawszy swoją nie­śmiałość zapukał do drzwi Jego Ekscelencji i zapro­szony, by wejść do pokoju, rzucił się do nóg biskupa. Tonąc we łzach wyznał: „Moim jedynym pragnieniem jest służyć Bogu, wykonując naj­bardziej przy­kre zajęcia". Wysłuchawszy go, bi­skup odrzekł: „Nie bój się, moje dziecko, bę­dziesz przyjęty do zakonu". 22 sierpnia 1872 r. br. Andre złożył śluby zakonne.

Portier Najświętszej Maryi Panny

Br. Andre został odźwiernym w College'u No­tre-Dame-du-Sacre-Coeur przy ulicy Cote-des-Ne­iges, w college'u, w którym był nowicjuszem. Pełnił tam tę funkcję 40 lat. Wspominając to wyda­rzenie mówił ze śmiechem: „Kiedy przyjęto mnie do kon­gregacji Świętego Krzyża, pokazano mi drzwi... i stałem przy nich przez 40 lat". I tak jak wszyscy lu­dzie, a w szczególności święci, dźwigał ciężki krzyż. Jego przełożony, o. Louage, nie da­rzył go szczególną sympatią, źle się z nim obcho­dził. Z tego powodu nazwano brata „piorunochro­nem co­llege'u", bo spadały na niego gromy ojca Louage, jak to określił jeden z zakonników. Br. An­dre znosił wszystko z pokorą, łącząc się w bólu z Chrystu­sem. Już na początku, gdy został portie­rem, za­częły się dziać nadprzyrodzone zjawiska.

Cuda

Br. Andre uzdrawiał wielu studentów, tak wielu, że zdobył reputację cudotwórcy. Słysząc o jego uzdrowieniach, przyszła do niego pewna pani. Br. Andre czyścił w tym czasie podłogę. Nie mogąc iść o własnych siłach, pani była podtrzymywana przez dwóch mężczyzn. Zwróciła się do br. Andre: „Cier­pię na reumatyzm. Chcę żebyś mnie uzdrowił". Ten nie przestając czyścić podłogi, powiedział do asystujących jej mężczyzn: „Pozwólcie jej iść". Pani wyszła o własnych siłach.

Będąc odźwiernym, br. Andre witał i żegnał wszystkich gości przychodzących do college'u. Czę­sto rozmawiał z nimi i wiedział, kto potrzebuje jego modlitwy i porady. Kiedyś zauważył, że twarz ojca jednego ze studentów, wychowanka internatu, ma zatroskany wyraz. Dowiedziawszy się, że ma ciężko chorą żonę, powiedział: „Pańska żona nie jest taka chora jak pan sądzi. W tej chwili ma się już lepiej". Mężczyzna przyjął to z drwiną, bo­wiem jego żona było chora od lat. Powracającego do domu, w drzwiach przywitała go żona, zdrowa, wesoła, pytając, jak się miewają dzieci. Po rozmo­wie z pielęgniarką skonstatował, że jego żona zo­stała uzdrowiona w momencie, kiedy brat Andre wymówił słowa: „W tej chwili ma się już lepiej".

Ksiądz z kongregacji św. Krzyża, o. Henri-Paul Bergeron, w swojej książce Cudotwórca z Mount Royal (The Wonder Man of Mount Royal) przedsta­wia wydarzenie przypominające jedno z opisanych w Ewangelii: „Pewnego dnia szedł ulicą Bienville w Montrealu, kiedy przyniesiono do niego chorą ko­bietę. W jednej chwili zniesiono do niego wszyst­kich chorych z sąsiedztwa, dzieci, mężczyzn i ko­biety, aż cała ulica wypełniła się chorymi i kale­kami. Br. Andre patrzył na nich z dobrocią, podczas gdy jego kierowca, jadąc wśród tłumu zauważył: 'To wspaniale, zupełnie jak scena z Ewangelii: Wszyscy zbiegli się błagając o łaskę i uzdrow­ienie'. 'Możliwe' – odrzekł brat – 'z tym że Bóg używa nikczemnego narzędzia'".

Kiedy indziej nasz portier był w izbie chorych. Zobaczył chorego ucznia, któremu szkolny doktor polecił leżeć w łóżku. Br. Andre powiedział do niego: „Ty nie jesteś chory, jesteś leniwy. Wsta­waj i idź się bawić z kolegami". Chłopak natych­miast wyzdrowiał. O tym uzdrowieniu mówili wszy­scy – nauczyciele, doktor, uczniowie i rodzice po­dziwiali cuda, powodowane modlitwami młodego braciszka.

Br. Andre nigdy nie mówił, że czyni cuda. W po­korze przyznawał, że wszystko się dzieje za sprawą św. Józefa, w którym pokładał bezgra­niczną ufność. Kiedyś jeden z odwiedzających po­wiedział: „Jesteś lepszy od św. Józefa. Modlimy się do niego i nic się nie dzieje, a gdy przycho­dzimy do ciebie, jesteśmy uzdrowieni". Brat An­dre tak się rozzłościł tym zniesławieniem Świętego Patriarchy, że zaczął krzyczeć: „Wynoś się stąd. To św. Józef cię uzdrowił, nie ja. Wynoś się! Wy­rzućcie go!". Ten incydent tak wstrząsnął świętego męża, że przez trzy dni, chory, nie wsta­wał z łóżka.

Jeśli cuda są dowodem na istnienie Boga i prawdziwej religii, to słudzy, wybrani przez Boga, przez których Bóg czyni cuda, mają wrogów, podob­nie jak miał ich Jezus, kiedy mieszkał wśród nas. Nie minęło dużo czasu, nim brat dorobił się swoich.

Do college'u zaczęli się schodzić chorzy. Dwo­rzec kolejowy, który był w pobliżu, był oblegany przez przyjezdnych, którzy chcieli widzieć brata. W budynku, w którym mieszkali uczniowie był ciągły ruch. Niezadowolenie rodziców i pracowników szkoły (zazdrość?) obróciło się przeciwko portie­rowi. Co więcej, wielu lekarzy, którzy swą niena­wiść do religii skierowali przeciwko bratu, nazywa­jąc go szarlatanem, dolali oliwy do ognia. Br. Andre miał więc tłum nienawistnych wrogów, składają­cych skargi do jego przełożonych, biskupa, a na­wet do urzędów służby zdrowia.

Biskup Montrealu, Jego Ekscelencja Bruchesi, odprawił wielu oskarżycieli. Co nie znaczy, że sam nie miał wątpliwości. Na spotkaniu z przełożonymi brata, których wielu nie wierzyło w nadprzyrodzo­ność cudów, spytał ich, czy br. Andre zaprzestałby swojej działalności, gdyby mu nakazano? „On jest absolutnie posłuszny" – padła odpowiedź. „Zo­stawcie go więc w spokoju. Jeśli to pochodzi od Boga – przetrwa, jeśli nie – wygaśnie", powie­dział biskup.  

Cnoty br. Andre zdobyły nie tylko sympatię bi­skupa, ale także przychylność urzędników służby zdrowia. Wrogowie brata odnieśli porażkę. Przepo­wiednia biskupa okazała się prawdziwa: to pocho­dziło od Boga, więc przetrwało.

Oratorium świętego Józefa

W tym chaosie wydarzeń br. Andre pielęgnował w swym sercu marzenie: wybudować świątynię św. Józefowi. Nie był on pierwszy. Wiele lat temu pra­gnęli tego bp Bourget i o. Moreau. Teraz modlił się o świątynię br. Andre. Podzielił się swoimi marze­niami ze swoimi przyjaciółmi. Jeden ze współbraci zwierzył mu się, że w jego celi dzieje się dziwna rzecz. Ile razy zwrócił statuetkę św. Józefa w stronę łóżka, wracając do celi znajdował ją zwró­coną w kierunku Mount Royal. Śmiejąc się br. An­dre skomentował: „Nic dziwnego, to znaczy, że św. Józef pragnie być czczony na tej górze". W roku 1890 brat Andre poszedł z jednym z uczniów pomodlić się na górze. Zwierzył się młodemu czło­wiekowi, że ukrył tu medal św. Józefa, który po­może kupić im ten teren. Modlił się w tej intencji przez sześć lat. W 1896 r. kongregacja Świętego Krzyża kupiła ten kawałek ziemi. Br. Andre postawił w niewielkiej grocie statuetkę św. Józefa i naprze­ciw niej miseczkę na jałmużnę, do której wpływały też skromne datki, które brat otrzymywał od uczniów za strzyżenie głów – bowiem nasz święty był szkol­nym fryzjerem. Mała kaplica, która mie­rzyła 15 x 18 stóp (4,6 x 5,5 metra) w 1904 r., w 1955 r. stała się bazyliką, całkowicie wykończoną w roku 1966. Br. Andre został jej opiekunem w 1909 r.

Cuda w Stanach Zjednoczonych

W poszukiwaniu pieniędzy brat pojechał do Sta­nów Zjednoczonych. Objeżdżał wszystkie mia­sta, w których mieszkali Francuzi z Quebeku. Po­znał młode małżeństwo z dzieckiem chorym na raka mózgu. Według relacji świadka, br. Andre wziął dziecko w ramiona i z czułością gładził jego główkę. Dziecko zostało uzdrowione.

Innym spektakularnym cudem było uzdrowie­nie i nawrócenie się młodego Amerykanina, Henry­'ego Paine'a, który miał gangrenę rąk zranionych szczypcami od lodu. Lekarze przygotowywali go do amputacji. Młody człowiek przyrzekł br. Andre przej­ście na katolicyzm, o ile – i ten postawił waru­nek – brat uzdrowi jego ręce. Co też się stało. Pa­ine przeszedł na katolicyzm, poślubiając młodą ka­toliczkę.

Pasja do dusz

Brat Andre traktował wszystkich z miłością. A heretycy, schizmatycy i niewierzący otrzymywali od niego więcej miłości niż katolicy. Bowiem nie–kato­licy, przychodząc do zakonnika – katolika, świad­czyli o swojej pokorze. Było tysiące nawró­ceń, za­równo wśród letnich katolików jak i prote­stantów, żydów i masonów. Br. Andre wykorzystał każdą okazję, by obdarzyć niewiernego wiarą. Cuda, oczywiście, były tu bardzo pomocne. Nasz święty zwykł mawiać: „Ci, którzy są szybko uzdra­wiani, to ludzie małej lub żadnej wiary. Ci nato­miast, których wiara jest głęboka, nie doznają szyb­kich uzdro­wień, gdyż Bóg dając im okazję do cierpienia, pra­gnie ich uświęcić".

Pobożne życie

Brat Andre poświęcił swoje życie Bogu. Dużo się modlił, służył ludziom – będąc narzędziem w rę­kach Boga, uzdrawiał ich. A sam całe życie był chory i słaby. Miał dolegliwości żołądkowe, co ogra­niczało jego dietę do kawałka chleba i mie­szanki mleka, wody i mąki. A cierpienia fizyczne ofiarowywał Bogu widząc w tym uświęcającą łaskę.

Śmierć świętego

W 1936 r. br. Andre miał 91 lat. Pod koniec roku powiedział współbraciom, że to będzie jego ostatnie Boże Narodzenie. 31 grudnia został przy­jęty do szpitala, gdzie doktor stwierdził lekki zawał mięśnia sercowego. W rzeczywistości było to ostre zapalenie żołądka i jelit. Konał przez kilka dni w wielkich cierpieniach – odmówił bowiem przyjęcia środków uśmierzających ból. Modlił się cały czas do Jezusa Chrystusa, Najświętszej Maryi Panny i św. Józefa. Oto jego ostatnie słowa wypowiedziane w agonii: „Mój Boże jak ja cierpię... Niebo jest tak piękne, że warto znieść wszystko, by się doń dostać. Jaki Bóg jest dobry... jaki piękny... Jaki Wszechmocny... Maryjo, Najsłodsza Matko, Matko mojego Zbawiciela, bądź miłosierna, po­móż mi... Św. Józefie...". Imię św. Józefa było ostatnim zrozumiałym słowem, które wymówił brat Andre.

Nieśmiertelność

Br. Andre umarł tak, jak żył – heroicznie cier­piąc, modląc się żarliwie i uzdrawiając. Duchowa misja jego życia stała się oczywista podczas wysta­wienia trumny z jego zwłokami – konfesjo­nały były oblężone przez cały tydzień, a na jego po­grzebie żegnało go przeszło milion osób. Wśród nich było wielu jego dawnych wrogów.

Zwłoki świętego brata leżą dziś w czarnym, marmurowym grobowcu, w świątyni wzniesionej ku czci św. Józefa. Przed bazyliką stoi majestatyczna statua św. Józefa trzymającego Dzieciątko Jezus. Miliony pielgrzymów przyby­wających tu każdego roku, czytają wyryte na piedestale statui słowa: ITE AD JOSEPH – IDŹCIE DO JÓZEFA!

Brat Andre Marie

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com