French flag English spanish flag

Dziennik patriotów katolickich
dla reformy monetarnej Kredytu Społecznego

Święty Brat Andrzej z Montrealu

w dniu wtorek, 01 sierpień 2017.

Twórca Oratorium św. Józefa

Błogosławiony br. Andrzej Bessette (1845-1937) został kanonizowany 17 października 2010 r. w Rzymie przez papieża Benedykta XVI wraz z pięcioma innymi błogosławionymi (m.in. ks. Stanisławem Sołtysem z Kazimierza, apostołem Eucharystii i Marią od Krzyża MacKillop, pierwszą świętą z Australii). Został więc pierwszym świętym z Quebeku. Pierwszą świętą z Kanady jest Marguerite d'Youville (1701-1771), założycielka zakonu sióstr Szarytek w Montrealu. Brat Andrzej był niewątpliwie najpopularniejszym człowiekiem swego czasu w prowincji Quebec. Ciągnęły do niego tłumy pielgrzymów, z których przynajmniej jeden dziennie był uzdrowiony. Brat Andrzej otrzymywał rocznie 29 tys. listów. Na jego pogrzeb przybyło milion osób. Życie tego skromnego sługi Bożego przedstawił:

Brat Andre Marie

W mieście Montreal, w prowincji Quebec, w Kanadzie, na wzgórzu zwanym Mount Royal stoi gmach o zadziwiających proporcjach. Wysoki na 110 metrów, jest wyższy od katedry św. Patryka w Nowym Jorku i katedry Notre Dame w Paryżu. Krzyż wieńczący jego kopułę jest widoczny z odległości wielu mil, wskazując drogę milionom pielgrzymów przybywających tu każdego roku.

To Oratorium św. Józefa wzniesione ku czci tego, który jest ojcem Świętej Rodziny i patronem Kościoła Powszechnego. Na pytanie: „Kto wybudował ten wspaniały Dom Boży?", Kanadyjczycy odpowiadają: „Brat Andrzej", choć jego imienia nie ma w żadnym z oficjalnych rejestrów budowniczych. Był on tylko portierem − furtianem − w seminarium prowadzonym przez jego zakon. Nie był więc księdzem, nie mógł ani odprawiać Mszy św., ani głosić kazań. Pisania i czytania nauczył się dopiero w wieku 25 lat. Jak to się stało, że ten skromny braciszek jest czczony na całym świecie jako święty, który wzniósł Oratorium św. Józefa w Montrealu? Odpowiedź na to pytanie znajdziecie Państwo poniżej.

Wczesne lata

Alfred Bessette urodził się 9 sierpnia 1845 r. jako ósme z dwanaściorga dzieci Isaaka i Klotyldy Bessettów. Bessetowie byli biedną francuskokanadyjską rodziną, mieszkającą we wsi St. Gregoire, trzydzieści mil od Montrealu i tyleż samo od granicy ze Stanami Zjednoczonymi. Rodzice Alfreda byli zagorzałymi katolikami, wychowującymi swoje dzieci w duchu modlitwy i pracy, co miało być kluczem do świętości Brata Andrzeja.

Alfred od urodzenia był chorym dzieckiem, tak chorym, że ojciec ochrzcił go zaraz po urodzeniu. Mimo braku zdrowia przez całe życie, dożył on 91 lat. Jako dziecko był szczęśliwy. Miał kochających rodziców i odwzajemniał ich miłość. Ale sielanka trwała krótko. Gdy miał 6 lat, wydarzyła się tragedia – jego ojciec zmarł przygnieciony przez drzewo. Cztery lata później, matka, zmagająca się z gruźlicą, zmuszona była oddać dzieci do adopcji, za wyjątkiem chorowitego Alfreda, z którym przeprowadziła się do swojej siostry, Timothee Nadeau, do St. Cesaire. Jej choroba postępowała. Śmierć nadeszła dwa lata później, w 1857 r. Czując zbliżający się koniec zebrawszy dzieci wokół siebie rzekła:

„Moje kochane maleństwa, mija już sześć lat, jak tato od nas odszedł do Nieba. Wkrótce Bóg przyjdzie po mnie. Módlcie się za mnie. Nie zapomnijcie grobu waszego ojca. Moje ciało spocznie obok niego na cmentarzu w Farnham. Będę nad wami czuwać z wysokości Niebios".

Po latach Alfred powie: „Rzadko modliłem się za nią, ale bardzo często modliłem się do niej".

12-letni Alfred został sierotą, oddzielonym od swoich sióstr i braci. Następne dziesięć lat jego życia było przyspieszoną formacją świętego.

Pozostał on w rodzinie swojej ciotki Nadeau. Zaczął pracować na farmie. Ale praca na roli okazała się zbyt ciężka dla wątłego chłopca. Wtedy wuj Alfreda zadecydował, że jego podopieczny zastanie szewcem. Ale i to nie wyszło. Ta scena powtarzała się wiele razy. Alfred najął się do pracy, pracował ze wszystkich sił, ale słabe zdrowie zmuszało go do rezygnacji.

Oto, jak opisywał tamte lata: „Nigdy nie byłem bardzo mocny. Kiedy miałem dziesięć lat, chorowałem na niestrawność. Miałem ją przez całe życie. Zdaje się, że zawsze chorowałem z tego powodu. Kiedy mieszkałem z moim wujkiem jako bardzo młody chłopak, nie chodziłem zbyt dużo do szkoły, ponieważ zawsze byłem chory".

Tyle o jego fizycznej słabości. Pozwólcie mi teraz opowiedzieć o jego sile, która spowodowała, że ten słabeusz stał się tak wyjątkowym chłopcem − o jego zadziwiającej świętości.

Ojciec Andre Provencal

Podczas postępowania kanonicznego w sprawie Brata Andrzeja, jego siostra powiedziała księdzu Henri Bergeronowi: „Gdybyś znał mojego brata w młodości! Każdej niedzieli większą część popołudnia spędzał w kościele". Niedziela była prawdopodobnie jedynym dniem, kiedy Alfred nie miał zajęć. To był jedyny czas, kiedy mógł się bawić z dziećmi. Zamiast tego, „większą część popołudnia spędzał w kościele". To prawdziwe poświęcenie u dziecka.

W tym czasie spotkał księdza Andre Provencala, proboszcza w St. Cesaire, który został opiekunem przyszłego świętego. Ojciec Provencal przygotował Alfreda do Pierwszej Komunii św., wzbudził w nim miłość do św. Józefa i wreszcie naprowadził go na drogę religijnego powołania.

Już od wczesnej młodości br. Andrzej odprawiał pokutę. Pani Timothee Nadeau, jego ciotka, często zabierała mu narzędzia umartwiania w obawie o jego zdrowie: skórzany pas nabijamy gwoździami, którym Alfred się opasywał, metalowy łańcuch. Alfred był posłusznym dzieckiem. Kiedy ciotka zabraniała mu jakiejś pokuty, on jej słuchał, ale zaraz wynajdował sobie inną – sypiał na podłodze. Ktoś może pomyśleć, że to były tylko dziecinne wybryki, które by minęły w miarę dorastania, ale on pokutował przez całe życie. I dużo się modlił. Klęczał godzinami przed Najświętszym Sakramentem. W tym to okresie zaczęły się jego długie, głębokie rozmowy (obcowanie) ze św. Józefem, które kontynuował przez całe życie.

W swoim Liście do Filipian (Flp 3, 20) św. Paweł pisał: „Nasze zaś obcowanie jest w niebie". Dla tego biednego francuskiego Kanadyjczyka słowa te nie były pobożnym banałem, ale piękną rzeczywistością.

Wyjazd do Stanów Zjednoczonych i powrót

Kiedy ukończył 18 lat, Alfred, myśląc, że łagodniejszy klimat i lepsza praca będą korzystne dla jego zdrowia, w 1863 r. wyemigrował do Stanów Zjednoczonych. Osiedlił się w Connecticut, imał się w różnych miastach, łącznie z Hartford, różnych prac, mniej płatnych, ale lżejszych i dużo się modlił. Pewnego dnia, pracując w polu, zmęczony przystanął, oparł się o grabie i zapytał św. Józefa, gdzie umrze. I w tym momencie, jak w żywym śnie, zobaczył duży, kamienny budynek z krzyżem na dachu. Nigdy tego budynku nie widział. W wizji zobaczył wyraźnie jego wielkość, proporcje, kolor, okna. Odniósł wrażenie, że to barak. Lata później rzeczywistość potwierdziła tę wizję. Alfred został portierem w College'u Notre Dame przy ulicy Cote-des-Neiges.

Biografowie uważali, że ponieważ Brat Andrzej umarł w szpitalu Saint Laurent, a nie w College'u Notre Dame, to mylnie zinterpretował swój sen. Ale tak nie jest, gdyż słowo „śmierć" może mieć wiele znaczeń, naturalnie i nadnaturalnie. Tak jest w przypadku Józefa ze Starego Testamentu. Jego sen został spełniony w sensie mistycznym.

Alfred umarł w College'u Notre Dame. Kiedy ksiądz stanął nad nim i powiedział: „Alfredzie Bessette, od tej chwili będziesz nazywał się bratem Andrzejem", Alfred Bessette umarł, okryty czarnym kirem zakonnego habitu i narodził się zakonnik kongregacji Świętego Krzyża – Brat Andrzej.

Ale wróćmy do Alfreda. Po trzech latach pobytu w Stanach Zjednoczonych, powrócił do swojego kraju. Wedle światowych standardów – wagabunda, nieudacznik. A Alfred stał się świadom, że świat nie ma mu nic do zaoferowania, odciąga go tylko od Boga.

W Nowej Anglii jego towarzysze podziwiali, że prawie cały wolny czas spędzał na modlitwie. Nie wiedzieli, że był to tylko początek, gdyż Alfred pragnął poświęcić się całkowicie Bogu. Choć wciąż nie miał planów co do swej religijnej przyszłości, wiedział, że musi porzucić ziemskie sprawy, aby się zjednoczyć ze swoim Ukochanym.

Jego modlitwy i błagania zostały wysłuchane. Wkrótce po przyjeździe do Kanady spotkał się ze swoim Ojcem duchowym, księdzem Provencalem, z którym utrzymywał kontakt w czasie swoich podróży. Jego ciepła, ojcowska ręka, która zaprowadziła niegdyś Alfreda do św. Józefa, zaprowadziła go teraz do jego powołania. Nie musiał iść daleko. Naprzeciw kościoła parafialnego o. Provencala była nowa szkoła, wybudowana w czasie, gdy Alfred wyjechał z St. Cesaire, w której 80 uczniów było kształconych przez sześciu braci z kongregacji Świętego Krzyża.

Akceptacja i śluby zakonne

Spotkanie z sześcioma braćmi wywarło na Alfredzie wrażenie. Każdy z nich w czarnym habicie z rzymskim kołnierzem, pasem i medalionem św. Józefa, ich męska postawa i oddanie przyciągały Alfreda. Czuł się jednak nieswojo. Oni byli wykształceni, prowadzili szkołę, tylko ich sześciu, z osiemdziesięcioma uczniami. A on był analfabetą. Wkrótce o. Provencal uspokoił go. Zgromadzenie potrzebowało dozorców i pracowników fizycznych. Alfred natychmiast polubił swoją przyszłą rolę. Ale bracia podeszli do nowego pracownika z rezerwą. Czy ten mały, kruchy człowiek sprosta rygorowi zakonnego życia? Czy jest w stanie podjąć formację, przez którą oni już przeszli? Czy jego widoczna pobożność zniweluje jego braki fizyczne? Bracia mieli prawdziwe obawy, chociaż nie okazywali ich Alfredowi. Odpowiadali na jego pytania o reguły zakonne, historię i ich nabożeństwo dla Świętego Patriarchy − św. Józefa, ale nie powiedzieli nic, czy chcą, żeby do nich dołączył.

Brak entuzjazmu ze strony braci nie zniechęcił Alfreda. Swoim zwyczajem zdał się na Opatrzność Bożą i modlił się. W 1870 r. wstąpił do kongregacji. Został zaakceptowany jako nowicjusz i przywdział habit zakonny. Jego przełożony, mistrz nowicjatu o. Gastineau, przyjął go z entuzjazmem. Oczekiwał wiele od nowego przybysza, bo zanim Brat Andrzej trafił do nowicjatu, otrzymał list od o. Provencala, który napisał: „Przysyłam do waszej kongregacji świętego".

Brat Andrzej był dobrym nowicjuszem, lubianym przez swoich przełożonych i współbraci. Pogłębiał swoje życie duchowe pod nadzorem kierownika duchowego, ojca Hupier, i życie religijne, którym kierował mistrz nowicjatu, ojciec Gastineau. Nauczył się czytać i pisać, co pozwoliło mu z wielką żarliwością korzystać z Pisma Świętego i „Naśladowania Chrystusa", jak też zapoznawać się z życiorysami świętych. Nowicjusze kongregacji Świętego Krzyża w ramach formacji religijnej byli zobowiązani do nauczenia się na pamięć całego Kazania na Górze. Ale Brat Andrzej nie poprzestał na tym. Nauczył się na pamięć Męki Pana Jezusa z każdej z czterech Ewangelii i mógł słowo w słowo każdą z nich recytować. Znał na pamięć także fragmenty wielu religijnych książek.

Ale jego zdrowie pozostawiało wiele do życzenia. Był tak słaby, że nie pozwalano mu złożyć tymczasowych ślubów zakonnych. Mówiono nawet o zwolnieniu go z zakonu. Tymczasem do college'u przybył z wizytą ks. bp Bourget, biskup Montrealu. Zdesperowany Brat Andrzej przełamawszy swoją nieśmiałość zapukał do drzwi Jego Ekscelencji i zaproszony, by wejść do pokoju, rzucił się do nóg biskupa. Tonąc we łzach wyznał: „Moim jedynym pragnieniem jest służyć Bogu, wykonując najbardziej przykre zajęcia". Wysłuchawszy go, biskup odrzekł: „Nie bój się, moje dziecko, będziesz przyjęty do zakonu". 22 sierpnia 1872 r. Brat Andrzej złożył śluby zakonne.

Portier Najświętszej Maryi Panny

Brat Andrzej został odźwiernym w College'u Notre-Dame-du-Sacre-Coeur przy ulicy Cote-des-Neiges, w college'u, w którym był nowicjuszem. Pełnił tam tę funkcję blisko 40 lat. Wspominając to wydarzenie mówił ze śmiechem: „Kiedy przyjęto mnie do kongregacji Świętego Krzyża, pokazano mi drzwi... i stałem przy nich przez 40 lat". I tak jak wszyscy ludzie, a w szczególności święci, dźwigał ciężki krzyż. Jego przełożony, o. Louage, nie darzył go szczególną sympatią i źle się z nim obchodził. Z tego powodu nazwano brata „piorunochronem college'u", bo spadały na niego gromy ojca Louage, jak to określił jeden z zakonników. Brat Andrzej znosił wszystko z pokorą, łącząc się w bólu z Chrystusem. Już na początku, gdy został portierem, zaczęły się dziać nadprzyrodzone zjawiska.

Cuda

Bóg, wiedząc, że ludzie często nie myślą wystarczająco dużo o ich ostatecznym końcu, ani o Nim, ani o prawdach religii, daje ludzkiej naturze zewnętrzne oznaki Swojej obecności i prawdy o Jego religii. Chrystus, kiedy uczniowie św. Jana Chrzciciela zbliżyli się do niego pytając, czy jest Mesjaszem, powiedział: „Idźcie i oznajmijcie Janowi to, co słyszycie i na co patrzycie: niewidomi wzrok odzyskują, chromi chodzą, trędowaci doznają oczyszczenia, głusi słyszą, umarli zmartwychwstają, ubogim głosi się Ewangelię". Swoją cudownie przedłużoną Męką Pańską i chwalebnym zmartwychwstaniem Chrystus dał sowity dowód Swojej Boskości. Obiecał Swoim Apostołom, że znaki pójdą za ich nauczaniem. Był wierny tej obietnicy: „Oni zaś poszli i głosili Ewangelię wszędzie, a Pan współdziałał z nimi i potwierdził naukę znakami, które jej towarzyszyły" (Mk 16,20). Jak wynika z historii Kościoła i życia świętych, boskie podstawy Kościoła zostały udowodnione przez cuda w każdym wieku.

Jeśli chodzi o Brata Andrzeja, publiczna natura i częstotliwość cudów, których dokonywał, czynią je bezspornymi. Uzdrawiał wielu studentów, tak wielu, że zdobył reputację cudotwórcy. Słysząc o jego uzdrowieniach, przyszła do niego pewna pani. Brat Andrzej czyścił w tym czasie podłogę. Była dotknięta reumatyzmem i nie mogąc iść o własnych siłach, była podtrzymywana przez dwóch mężczyzn. Zwróciła się do Brata Andrzeja: „Cierpię na reumatyzm. Chcę żebyś mnie uzdrowił". Ten nie przestając czyścić podłogi, powiedział do asystujących jej mężczyzn: „Pozwólcie jej iść". Pani wyszła o własnych siłach.

Będąc odźwiernym, Brat Andrzej witał i żegnał wielu gości przychodzących do college'u. Często rozmawiał z nimi i wiedział, kto potrzebuje jego modlitwy i porady. Kiedyś zauważył na twarzy ojca jednego ze studentów, wychowanka internatu, napięty i zatroskany wyraz. Dowiedziawszy się, że ma ciężko chorą żonę, powiedział: „Pańska żona nie jest taka chora, jak pan sądzi. W tej chwili ma się już lepiej". Mężczyzna przyjął to z drwiną, bowiem jego żona było chora od wielu lat. Powracającego do domu, w drzwiach przywitała go żona, zdrowa, wesoła, pytając, jak się miewają dzieci. Po rozmowie z pielęgniarką żony skonstatował, że została ona uzdrowiona w momencie, kiedy Brat Andrzej wymówił słowa: „W tej chwili ma się już lepiej".

Ksiądz z kongregacji Świętego Krzyża, o. Henri-Paul Bergeron, w swojej książce Cudotwórca z Mount Royal (The Wonder Man of Mount Royal) przedstawia wydarzenie przypominające jedno z opisanych w Ewangelii: „Pewnego dnia szedł ulicą Bienville w Montrealu, kiedy przyniesiono do niego chorą kobietę. W jednej chwili zniesiono do niego wszystkich chorych z sąsiedztwa, dzieci, mężczyzn i kobiety, aż cała ulica wypełniła się chorymi i kalekami. Brat Andrzej patrzył na nich z dobrocią, podczas gdy jego kierowca, jadąc wśród tłumu zauważył: ‚To wspaniale, zupełnie jak scena z Ewangelii: wszyscy zbiegli się błagając o łaskę i uzdrowienie'.'Możliwe'– odrzekł brat –'z tym że Bóg używa nikczemnego narzędzia'".

Kiedy indziej nasz portier był w izbie chorych. Zobaczył chorego ucznia, któremu szkolny doktor polecił leżeć w łóżku. Brat Andrzej powiedział do niego: „Ty nie jesteś chory, jesteś leniwy. Wstawaj i idź się bawić z kolegami". Chłopak natychmiast wyzdrowiał. O tym uzdrowieniu mówili wszyscy – nauczyciele, doktor, uczniowie i rodzice podziwiali cuda, powodowane modlitwami młodego braciszka.

Brat Andrzej nigdy nie mówił, że czyni cuda. W pokorze przyznawał, że wszystko się dzieje za sprawą św. Józefa, w którym pokładał bezgraniczną ufność. W rzeczywistości każda próba przypisywania mu cudów, spotkałaby się ze srogą naganą normalnego zakonnika. Kiedyś jeden z odwiedzających powiedział: „Jesteś lepszy od św. Józefa. Modlimy się do niego i nic się nie dzieje, a gdy przychodzimy do ciebie, jesteśmy uzdrowieni". Brat Andrzej tak się rozzłościł tym zniesławieniem Świętego Patriarchy, że zaczął krzyczeć: „Wynoś się stąd. To św. Józef was uzdrowił, nie ja. Wynoś się! Wyrzućcie go!". Ten incydent tak wstrząsnął świętego męża, że przez trzy dni, chory, nie wstawał z łóżka.

Jeśli cuda są dowodem na istnienie Boga i prawdziwej religii, to słudzy, wybrani przez Boga, przez których Bóg czyni cuda, mają wrogów, podobnie jak miał ich Jezus Chrystus, kiedy mieszkał wśród nas. Nie minęło dużo czasu, nim Brat dorobił się swoich.

Do college'u zaczęli się schodzić chorzy. Dworzec kolejowy, który był w pobliżu, był oblegany przez przyjezdnych, którzy chcieli widzieć brata. W budynku, w którym mieszkali uczniowie był ciągły ruch. Niezadowolenie rodziców i pracowników szkoły (prawdopodobnie z zazdrości) obróciło się przeciwko portierowi. Co więcej, wielu lekarzy, którzy swą nienawiść do religii skierowali przeciwko Bratu, nazywając go szarlatanem, dolali oliwy do ognia. Brat Andrzej miał więc tłum nienawistnych wrogów, składających skargi do jego przełożonych, biskupa, a nawet do urzędów służby zdrowia.

Biskup Montrealu, Jego Ekscelencja Bruchesi, odprawił wielu oskarżycieli. Co nie znaczy, że sam nie miał wątpliwości. Na spotkaniu z przełożonymi brata, których wielu nie wierzyło w nadprzyrodzoność cudów, spytał ich, czy Brat Andrzej zaprzestałby swojej działalności, gdyby mu nakazano? „On jest absolutnie posłuszny" – padła odpowiedź. „Zostawcie go więc w spokoju. Jeśli to pochodzi od Boga – przetrwa, jeśli nie – wygaśnie", powiedział biskup.

Cnoty Brata Andrzeja zdobyły nie tylko sympatię biskupa, ale także przychylność urzędników służby zdrowia, którzy byli pod wrażeniem jego zdrowego rozsądku i równowagi. Wrogowie Brata odnieśli porażkę. Przepowiednia biskupa okazała się prawdziwa: to pochodziło od Boga, więc przetrwało.

Oratorium świętego Józefa

W tym chaosie wydarzeń Brat Andrzej pielęgnował w swym sercu marzenie: wybudować w Montrealu świątynię św. Józefowi. Nie był on pierwszy. Wiele lat temu pragnęli tego bp Bourget i o. Moreau.

W 1855 r. świątobliwy biskup Bourget napisał w dekretach Drugiej Konferencji Plenarnej Quebeku:

„Dlatego też św. Józef musi mieć kościół, który w pewnym sensie uzupełni nabożeństwa wszystkich innych kościołów, i w którym może on codziennie odbierać publiczną cześć ze względu na swoje wybitne cnoty... Pragniemy poświęcić nasze siły i życie, aby go uhonorować w takim kościele i uczynić z niego miejsce pielgrzymek, dokąd będą przybywać wierni...".

To ten sam biskup, który uchronił powołanie Brata prawie dwadzieścia lat po napisaniu tych słów. Być może wiedział, że ten święty nowicjusz, za którym orędował, był skromnym instrumentem, dzięki któremu Patron Kanady ostatecznie miałby wybudowane godne sanktuarium. Ale nawet biskup Bourget nie był pierwszym, który wyraził chęć zbudowania takiego sanktuarium. Ksiądz Moreau marzył o miejscu pielgrzymek do św. Józefa w początkach zgromadzenia Świętego Krzyża we Francji. Myślał o nowicjacie w Charbonniere, niedaleko Le Mans, jako takim miejscu. Obaj zmarli zanim zaczęła się budowa Oratorium, ale obaj mimo wszystko wzięli udział w jego założeniu.

Brat Andrzej myślał o świątyni i modlił się o nią przez pewien czas, zanim ośmielił się poprosić o pozwolenie na jej budowę. Podzielił się swoimi marzeniami z garstką uprzywilejowanych przyjaciół. Co jakiś czas wypowiadał oderwaną uwagę, która wywoływała na słuchaczu wrażenie potrzeby powstania kaplicy świętego Józefa. Niektóre z tych sposobności łączyły się z pewnymi oznakami boskiego pochodzenia marzeń brata. Jeden ze współbraci zwierzył mu się, że w jego celi dzieje się dziwna rzecz. Ile razy zwrócił statuetkę św. Józefa w stronę łóżka, wracając do celi znajdował ją zwróconą w kierunku Mount Royal. Śmiejąc się Brat Andrzej skomentował: „Nic dziwnego, to znaczy że św. Józef pragnie być czczony na tej górze".

W roku 1890 Brat Andrzej zabrał ze sobą młodego ucznia na jeden ze swoich regularnych czwartkowych spacerów medytacyjnych. Idąc z nim do zbocza po drugiej stronie ulicy naprzeciwko ich szkoły, zwierzył się młodemu człowiekowi: „Ukryłem tu medal św. Józefa. Będziemy się modlić, żeby pomógł kupić dla nas ten teren". Modlił się w tej intencji przez sześć lat. W 1896 r. kongregacja Świętego Krzyża kupiła ten kawałek ziemi. Brat Andrzej postawił tutaj w niewielkiej grocie statuetkę św. Józefa, a przed nią miseczkę na jałmużnę, do której wpływały też skromne datki, które brat otrzymywał od uczniów za strzyżenie głów – bowiem nasz święty był szkolnym fryzjerem.

Budowa sanktuarium była skomplikowanym zadaniem. Rzeczywiście czasami biografie Brata Andrzeja są bardziej podobne do podręczników architektonicznych niż do opisu życia Świętego. To dlatego, że życie braciszka było tak ściśle związane z budową tego sanktuarium, iż nie można mówić o jednym bez drugiego. Mała kaplica, która mierzyła 15 x 18 stóp (4,6 x 5,5 metra) w 1904 r., w 1955 r. stała się bazyliką mniejszą i została całkowicie wykończona w roku 1966. Brat Andrzej został jej opiekunem w 1909 r.

Cuda w Stanach Zjednoczonych

W poszukiwaniu pieniędzy na budowę sanktuarium Brat pojechał do Stanów Zjednoczonych. W tym świętym objeździe odwiedził wiele miast w Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Na jego trasie było wiele miast wokół Bostonu zamieszkałych przez francuskich Kanadyjczyków, w tym miast przemysłowych Lowell i Fitchburg. Odwiedził tam szereg fabryk, prosząc pracujących w nich robotników o ofiarę. Poznał młode małżeństwo z dzieckiem chorym na raka mózgu. Według relacji świadka Brat Andrzej wziął dziecko w ramiona i z czułością gładził jego główkę. Poruszająca scena wiekowego Brata głaszczącego chore dziecko była czymś więcej niż tylko chwilą czułości. Jak okazało się później, dziecko zostało całkowicie uleczone.

Innym spektakularnym cudem było uzdrowienie i nawrócenie się młodego Amerykanina, Henry'ego Paine'a, który miał gangrenę ręki zranionej szczypcami od lodu. Lekarze przygotowywali go do amputacji. Młody człowiek przyrzekł Bratu Andrzejowi przejście na katolicyzm, o ile Brat uzdrowi jego rękę. Po jej dotknięciu przez Brata Andrzeja ból ustał. Prawie natychmiast ręka została całkowicie uleczona. Paine dotrzymał przyrzeczenia: przeszedł na katolicyzm, poślubiając młodą katoliczkę.

Cuda dokonane w Oratorium św. Józefa były liczne i spektakularne. Nadal byli krytycy. Wielu cyników wątpiło w skuteczność oleju św. Józefa, medali i nowenn o uzdrowienie z chorób cielesnych. Inni uważali uzdrowienia za rzecz oczywistą, myśląc, że to dobra praca życzliwego brata, który, podobnie jak inni filantropi, nie miał innego celu, niż pozbawić ludzi cierpienia. Ale dla świętego Brata Andrzeja, dokonywanie cudów miało tylko jeden jedyny cel: Wiarę.

Pasja do dusz

Wielu ludzi, którzy poszukiwali uzdrowienia u Brata Andrzeja, było dobrymi katolikami, ale inni byli heretykami i niewierzącymi wszelkiego rodzaju. Jeden ze świadków w sprawie jego beatyfikacji powiedział: „Brat Andrzej traktował heretyków, schizmatyków, a także niewierzących z większą życzliwością i sympatią niż katolików. Chciał zdobyć zaufanie takich ludzi. Kiedy nadszedł właściwy czas, rozmawiał z nimi o dobroci Boga i religii... Korzystał z wizyt protestantów i niewierzących, aby przemówić do nich dobrym słowem, słowem ewangelicznym".

Brat Andrzej traktował wszystkich z miłością. A heretycy, schizmatycy i niewierzący otrzymywali od niego więcej miłości niż katolicy. Bowiem nie–katolicy, przychodząc do zakonnika katolika po uzdrowienie, świadczyli o swojej pokorze, co postrzegał jako początek wiary. W tym naśladował samego Chrystusa. Było tysiące nawróceń, zarówno wśród letnich i niepraktykujących katolików jak i protestantów, żydów i masonów. Jak Chrystus, Brat Andrzej wykorzystywał każdą okazję, by obdarzyć niewiernego wiarą. Cuda, oczywiście, były tu bardzo pomocne. Nasz święty zwykł mawiać: „Ci, którzy są szybko uzdrawiani, to zwykle ludzie małej lub żadnej wiary. Ci natomiast, których wiara jest głęboka, nie doznają szybkich uzdrowień, gdyż Bóg dając im okazję do cierpienia, pragnie ich uświęcić".

Pobożne życie

Brat Andre poświęcił swoje życie Bogu. Dużo się modlił, służył ludziom – będąc narzędziem w rękach Boga, uzdrawiał ich. A sam całe życie był chory i słaby. Miał dolegliwości żołądkowe, co ograniczało jego dietę do kawałka chleba i mieszanki mleka, wody i mąki. A cierpienia fizyczne ofiarowywał Bogu widząc w tym uświęcającą łaskę.

Choć Brat Andrzej jest znany ze swojego ogromnego oddania św. Józefowi, wszyscy ci, którzy Go znali, mówili, że największe nabożeństwo miał on dla Męki naszego Pana, Jezusa Chrystusa. Jego cześć dla Matki Bożej była również wyjątkowa.

Śmierć świętego

W 1936 r. Brat Andrzej miał 91 lat. Pod koniec roku powiedział współbraciom, że to będzie jego ostatnie Boże Narodzenie. Kiedyś, gdy przechodził obok małego szpitala Saint-Laurent, powiedział: „Cóż za wspaniałe miejsce dla pacjentów na przygotowanie się do śmierci". 31 grudnia wieczorem ten cudotwórca, który uzdrowił tak wielu, został przyjęty do tego właśnie szpitala, gdzie doktor stwierdził lekki zawał mięśnia sercowego. W rzeczywistości było to ostre zapalenie żołądka i jelit.

Przeżył swoje ostatnie dni tak, jak przeżył całe życie, obojętny na swoje cierpienia, a były one wielkie – odmówił bowiem przyjęcia środków uśmierzających ból. Modlił się cały czas za innych. Ofiarował swoje modlitwy i umartwienia za katolicką Hiszpanię, rozdartą przez wojnę domową poprzedzającą zwycięstwo generała Franco nad komunistami. Modlił się też za Ojca Świętego, papieża Piusa XI, który był chory i bliski śmierci. Dobry brat mówił do przyjaciół u boku własnego łoża śmierci: „Jest ten, kto jest o wiele bardziej potrzebny niż Brat Andrzej na tym świecie: to jest Papież. Gdyby Ojciec Święty zmarł, byłaby to katastrofa; nadal ma wiele do zrobienia".

Papież żył jeszcze przez dwa lata, w ciągu których osiągnął wiele, zajmując się problemami na całym świecie: Niemcami tracącymi wiarę w nazizm, Meksykanami prześladowanymi przez zły rząd masoński, a jeszcze bardziej przez przerażające zagrożenie komunizmu. 19 marca 1937 roku − w uroczystość Świętego Józefa − Ojciec Święty opublikował encyklikę Divini Redemptoris potępiającą komunizm. Jakby w podziękowaniu za własny powrót do zdrowia i z wielkim zaufaniem do potężnego Patriarchy, pod koniec encykliki Pius napisał: „...stawiamy całą akcję Kościoła skierowaną przeciw komunizmowi bezbożnemu pod protektorat i opiekę św. Józefa, potężnego patrona Kościoła katolickiego".

Podobnie jak nasz Pan Jezus na Krzyżu, Jego wierny naśladowca wielokrotnie mówił w czasie swojej agonii o pobożności i świętym pogodzeniu się z wolą Bożą: „Mój Boże jak ja cierpię... Niebo jest tak piękne, że warto znieść wszystko, by się doń dostać. Jaki Bóg jest dobry... jaki piękny... Jaki Wszechmocny... Maryjo, Najsłodsza Matko, Matko mojego Zbawiciela, bądź miłosierna, pomóż mi... Św. Józefie...". Imię św. Józefa było ostatnim zrozumiałym słowem, które wymówił Brat Andrzej.

Nieśmiertelność

Brat Andrzej umarł tak, jak żył – heroicznie cierpiąc, modląc się żarliwie i uzdrawiając. Duchowa misja jego życia stała się oczywista podczas wystawienia trumny z jego zwłokami, co trwało przez tydzień. Konfesjonały były oblężone przez pokutujących grzeszników, którzy zbyt długo byli daleko od łaski Bożej. Nie tylko w Oratorium, ale w całym Montrealu wielka ilość grzeszników wracała do Boga, gdy przed jego skromną, małą trumnę przeszło ponad milion osób. Niektórzy z nich byli zaprzysiężonymi wrogami, którzy wzgardzali cudotwórcą jako oszustem, nazywając go „starym głupcem na górze". Modlitwy „starego głupca" uratowały może wielu z nich od wieczności bez Boga, tak jak uratowały może Kanadę od szponów komunizmu.

Zwłoki Świętego Brata leżą dziś w czarnym, marmurowym grobowcu, z tyłu Oratorium − sanktuarium, któremu poświęcił swoje życie, wzniesionemu ku czci św. Józefa. Przed bazyliką stoi majestatyczna statua św. Józefa trzymającego Dzieciątko Jezus. Miliony pielgrzymów przybywających tu każdego roku, czytają wyryte na piedestale figury słowa: ITE AD JOSEPH – IDŹCIE DO JÓZEFA!

Początek strony
JSN Boot template designed by JoomlaShine.com